Kolejne miesiące mijały niezwykle szybko. Ukończyłam studia, zdobywając tytuł jednej z najlepszych uczennic, na dobrą sprawę byłam już gotowa do podjęcia pracy. Jim oferował mi pieniądze, więc teoretycznie rzecz biorąc nie miałam o co się martwić.
Problem tkwił w moim ukochanym, który coraz więcej pił i coraz częściej wpadał w tarapaty. Wiedziałam, że otwarcie galerii byłoby zobowiązującym zajęciem więc chciałam poczekać na właściwy moment. Najpierw musiałam pomóc Jimowi.
Piętnastego lipca Rose oznajmiła mi, że wyjeżdża do Paryża. Na stałe. Cieszyłam się z tego, że układa sobie życie, że planuje ślub, dzieci, ale z drugiej strony obawiałam się o to czy dam sobie bez niej radę. Od niemal dziesięciu lat byłyśmy nierozłączne, zawsze się wspierałyśmy, pomagałyśmy sobie, byłyśmy jak papużki nierozłączki.
02.08.1970.
Przez cały dzień spacerowałam po mieście. Poszłam na małe zakupy, później na ciasto i kawę, przed dwudziestą wróciłam do pustego domu. Panował w nim okropny bałagan, z resztą jak zawsze. Wszędzie porozwalane były ubrania, gazety, zeszyty i książki Jima, a w kuchni leżały pozostałości talerza, który przypadkowo został strącony kilkanaście godzin wcześniej.
Postanowiłam wziąć się za sprzątanie, którego całym sercem nienawidziłam. Ściągnęłam spódnicę oraz białą koszulę i włożyłam luźną, kremową bluzkę i krótkie spodenki.
Gdy zaczynałam myć naczynia w domu rozległ się przeraźliwy huk. Szybko wyszłam na przedpokój i ujrzałam przeraźliwie pijanego Jima.
- Cześć, kochanie. - wybełkotał i przewrócił się na podłogę, przy okazji strącając wazon z szafki.
Zaczynało się we mnie gotować. Podeszłam do drzwi i z okrutną wściekłością je otworzyłam.
- Wyjdź stąd! - krzyknęłam.
Brunet zaczął się śmiać i powtarzać to, że mnie kocha oraz że jestem jego skarbem. Nie zanosiło się na to, aby miał zamiar opuścić mieszkanie.
Powtórzył się nasz stały rytuał. Ja zaczęłam pakować jego ubrania do pudła, po czym wystawiłam je przed bramę, a chodził za mną po całym domu na kolanach błagając o to, abym pozwoliła mu zostać.
W końcu zamknęłam mu drzwi przed nosem i wyjrzałam przez okno w kuchni. Stał pod bramą i wrzeszczał, abym go wpuściła. Później zacząć szlochać, błagając o to, abym mu wybaczyła. Całe to przedstawienie było zbędne. Oboje wiedzieliśmy, że za kilka dni rzucimy się na siebie z otwartymi ramionami, powtarzając sobie to jak bardzo się kochamy. Nasz związek był jedną z najdziwniejszych rzeczy na świecie.
O dwudziestej trzeciej trzydzieści do drzwi zapukała moja sąsiadka grożąc mi, że jeśli Jim się nie uspokoi to wezwie policję. Tak też się stało. Dwadzieścia minut później pod domem stał radiowóz, a o pierwszej w nocy byłam w drodze na komisariat z plikiem pieniędzy w torebce.
Jim spędził noc pod drzwiami, a następnego ranka wybraliśmy się do kina i na romantyczną kolację... Kurwa. Byliśmy nienormalni.
* * *
- Maria! Pospiesz się! Nie zdążymy na samolot!
-
Mamy jeszcze dwie godziny, nie panikuj. - odpowiedziałam i zaczęłam
rozglądać się po całym mieszkaniu, aby upewnić się czy na pewno wszystko
spakowałam. Gdy okazało się, że wszystko znajduje się w ośmiu walizkach
mogłam w spokoju opuścić mieszkanie, a następnie wrzucić klucz do
skrzynki, gdzie czekać miał na nowych właścicieli.
- Wynająłem nam wspaniałe mieszkanie. Na pewno Ci się spodoba. - oznajmił Jim, gdy siedzieliśmy w taksówce.
Uśmiechnęłam się i cmoknęłam bruneta w policzek.
Lecieliśmy
do Paryża. Po wielu latach starań udało mi się namówić Jima na
opuszczenie The Doors i wyjazd z Los Angeles. Miałam dosyć tego miasta i
tych ludzi, a w szczególności Raya, który ciągle mnie nachodził mówiąc,
że mam nie namawiać Jima na rzucenie zespołu. Idiota łudził się, że go posłucham. Niech sobie poszuka innego wokalisty, chociaż wątpiłam w to, że kogoś znajdzie, kto chciałby pracować z takim kretynem?
Rankiem
znaleźliśmy się w Paryżu. Naszym tymczasowym lokum był ogromny
apartament na czwartym piętrze dziewiętnastowiecznego budynku Beaux Arts przy Rue Beautrellis 17 w Quatrieme Arrondissement.
Pomieszczenie było wypełnione burżuazyjnymi ikonami, takimi jak
płaskorzeźby na ścianach i sufit przedstawiający błękitne niebo i
chmury.
- Tutaj jest wspaniale! - zaśmiałam się. - Jesteś cudowny, Jim.
- Wiedziałem, że Ci się spodoba. - westchnął. - Nie będzie Ci się tutaj nudziło?
-
Oczywiście, że nie, przecież w Paryżu mieszka Rose. Właśnie! Miałam do
niej zadzwonić! - zerwałam się z łóżka i podbiegłam do telefonu. Po
chwili usłyszałam w słuchawce znajomy, łagodny głos.
- Cześć Rosie! Właśnie dotarliśmy!
-
O matko, już?! A ja jeszcze siedzę w piżamie... przyjadę do Ciebie jak
tylko się naszykuję, tylko powiedz mi, gdzie mieszkacie.
Podałam
blondynce nasz adres, po czym wróciłam do sypialni, gdzie Jim układał
swoje książki w kolejności od największej do najmniejszej. Zawsze mnie
to rozczulało.
- Przed
naszym wyjazdem napisałem testament. Jesteś jedynym spadkobiercą. -
oznajmił, nie przerywając swojej pracy. Byłam oszołomiona.
- Po jaką cholerę? Masz dopiero dwadzieścia siedem lat.
- Na wszelki wypadek. Nie chciałbym, żeby te wszystkie pieniądze trafiły w niepowołane ręce.
- Ech... za niedługo przyjdzie Rose. Pójdziemy na miasto.
- W porządku. Baw się dobrze. - wymamrotał i podszedł do okna.
Westchnęłam
pod nosem i poszłam do łazienki, aby wziąć prysznic i się przebrać.
Później wyszłam bez słowa i czekałam na moją przyjaciółkę przy wejściu
do budynku.
To, że Jim
spisał testament mnie poważnie zaniepokoiło. Martwiłam się o to, że może
mieć problemy zdrowotne, tylko nie chce mi o nich powiedzieć. Przez
pewien czas podejrzewałam, że może chcieć popełnić samobójstwo. Czasami
zachowywał się dziwnie, mówił o tym, że śmierć jest czymś wspaniałym, że
to nowy lepszy początek, a kilka dni później twierdził, że kocha życie i
nie chce umierać, po tylu latach bycia razem nadal pozostawał dla mnie
zagadką.
W oddali
ujrzałam Rosalie w swoim beżowym płaszczu. Gdy tylko mnie ujrzała
zaczęła biec w moją stronę jakbym była kimś w rodzaju Micka Jaddera, czy jak mu tam.
Roześmiałam się i również przyspieszyłam. Po chwili rzuciłyśmy się
na siebie i zaczęłyśmy śmiać się jak wariatki. W końcu nie widziałyśmy
się cztery miesiące!
- Czy Ty zawsze musisz tak pięknie wyglądać? Przy Tobie czuję się jak pokraka.
- Przestań, Rose. - uśmiechnęłam się. - Aha! Kompletnie zapomniałam! Chodź na górę, mam dla Ciebie prezent.
- Ale z jakiej okazji?
- Z okazji urodzin, będzie trochę spóźniony, ale nie chciałam przesyłać go pocztą.
Krętymi
schodami wdrapałyśmy się na czwarte piętro. Rosalie przywitała się z
Jimem, ale ją zignorował. Widziałam, że była urażona, nie znosiła
ignorancji, przepraszałam ją chyba z pięć razy... czasami było mi
okrutnie wstyd za tego człowieka. Czy wypowiedzenie krótkiego "cześć"
naprawdę jest aż tak męczące?
Zaczęłam przeszukiwać wszystkie walizki w poszukiwaniu małego,
błękitnego pudełeczka, które jak się później okazało - było w mojej
torebce.
Rosalie była zachwycona srebrnym zegarkiem z paroma, maleńkimi diamencikami. Dziękowała mi przez cały dzień.
* * *
Nazajutrz wybraliśmy się z Jimem na małe zakupy. Zamarzyło mi się Porsche 911.
- Może być, skarbie? - spytał wskazując niebieski, piękny samochód.
- Jest przecudowny! - szeroko się uśmiechnęłam i przytuliłam się do ramienia bruneta.
Podobało
mi się takie życie. Miałam wszystko, co chciałam. Wystarczył jeden
uśmiech, a Jim spełniał wszystkie moje zachcianki. Uwielbiał mnie
rozpieszczać, chciał mojego szczęścia i był w stanie zrobić wszystko,
abym była najszczęśliwszą kobietą na świecie.
Niektórzy
uważali, że jestem z nim tylko dla pieniędzy. Była to kompletna bzdura.
Kochałam go nad życie, a bogactwo było tylko dodatkiem, który ułatwiał
nam życie.
- Nie sądzisz, że Maria Morrison brzmi lepiej niż Maria Moretti? -
spytał mój ukochany, gdy siedzieliśmy obok siebie w naszym nowym
nabytku.
- Nie... Maria Moretti - Morrison jeśli już, a dlaczego pytasz? Chciałbyś, abym nosiła Twoje nazwisko?
- Właściwie to tak. Myślałem o tym, abyśmy wzięli taki mały, skromny ślub. Byłabyś wtedy już tylko moja.
- Jim, teraz też jestem tylko Twoja, ale skoro chcesz to nie mam nic
przeciwko, tylko błagam Cię, ma być kameralnie, maksymalnie dziesięć
osób i nie zapraszaj moich rodziców.
- Wspaniale! W takim razie załatwię wszystko najszybciej jak się da.
Uśmiechnęliśmy
się do siebie, po czym Jim zaczął zmierzać w kierunku naszego tymczasowego lokum.
Cześć, Zuzka, Zuzol, Zuzia, Zuzanna, czy jak tam wolisz. XD Miałam dzisiaj nie komentować z uwagi na to, iż nie jest to raczej mój dobry dzień na pisanie komentarzy, ale przeczytałam, więc uznałam, że siedzieć bezsensu nie będę, tylko postaram się coś napisać. Co z tego wyjdzie to się dopiero dowiemy... Ale zacznę od takiego początku, od jakiego powinno się zaczynać - no nareszcie! Już wcześniej w Twojej odpowiedzi zobaczyłam, że chcesz coś dodać i czekałam, naprawdę. Teraz to ja nie wiem, czy napiszę Ci jakąś pieśń, czy nie, ale postaram się wypowiedzieć na temat rozdziału.
OdpowiedzUsuńProszę o to zaczynam. Tak, tak, to już teraz, mhm. Najpierw Rosalie (Jagger) wyprowadziła się do Paryża porzucając tamto życie, a następnie Marie zwana Marią, za nią wraz ze swym chamskim Jimem. No ok, ok, niby to Marii nie lubię i w ogóle, ale Jim ma jakieś fochy i humorki. Ale wiesz, co? To znaczy, że do siebie pasują! Mówię Ci, jeśli ona jest taką marudną starą babą (choć stara nie jest...) na dodatek zarozumiałą, a on strzelającym fochy artystą, to pasują idealnie. Najwyżej kiedyś się tam pozabijają, ale mniejsza z tym. To nie jest takie ważne. Tylko, że... Zbliżamy się wielkimi krokami do siedemdziesiątego pierwszego, a wtedy wszyscy wiemy co się stanie, niestety. I co wtedy? Maria (tak, już nie 'Marii') uczepi się Jaggera, który już od swojego urodzenia był przeznaczony Rose? A może przyczepi się do biednego Jimmy'ego, który musiał znosić ją w swoich młodzieńczych latach? Obydwoje byliby biedni, naprawdę biedni, co nie, Ryszard? Tak, Zuza, Ryszard mówi, ze mieliby przekichane, że tak ładniej powiem. Popracuj z tym kotem nad słownictwem.
A teraz poruszę temat Marii, tak, znowu. Ale tym razem nie będzie to tak ogólnie, tu przyczepię się do jej wykorzystywania pieniędzy Jima. No halo, on ma dużo kasy, a ta wydaje ją na swoje zachcianki. Dobra, niby go kocha (choć ja mam wątpliwości, że ktoś taki jak Maria Moretti może kochać Morrisona), ale niestety to tak nie wygląda. Choć... Ok, poddaję się. Wkurza mnie jej zachowanie, ale widać, że Jim'owi naprawdę zależy. I jej chyba też (no wiesz, nie powiem, że jej na pewno zależy i że go kocha, bo wtedy przegram. XD). Dlatego mają moje błogosławieństwo, mogą się chajtać. Niech powiedzą sobie tak, niech Marie już wykorzystuje tego Jima, wybaczę jej jakoś. Ważne jest to, żeby byli szczęśliwi i takie tam. XD
A teraz, droga Zuzanno, muszę się z Tobą pożegnać, bo ten komentarz i tak jest kompletną porażką, a ja nie mam weny na piosenki. A każdy wie, ze komentarz bez piosenki nie jest dobry. ;______; A na Dried Flowers możesz dodać, bo mam tylko jeszcze jeden blog do nadrobienia. Zresztą dawno tam nic nie było, a ja czekam! Lecz teraz zostawię Cię już w spokoju.
Do zobaczenia, Zuziu. Do zobaczenia, Rysiek.
No to jestem, Zuziu!
OdpowiedzUsuńJak ja się stęskniłam, nawet za pisaniem komentarzy tutaj, naprawdę. I wybacz, bo możliwe, że mimo tej tęsknoty, to co teraz napisze może nie powalać długością, ani nic, bo... Zabieganą mam niedzielę, bo oczywiście całą sobotę nic nie zrobiłam, bo po co?
Nieważne, ha!
Jak ja kocham Jim'a i Marię, no związek... Nie wiem jaki związek. Chociaż nie: nienormalny. Taak, nie ma to jak wywalić biednego Morissona na zbyty pysk przed dom, mieć w dupie, że zgarnie go policja, a następnego dnia jeść z nim romantyczną kolację...
Kurde, ja już na początku się zmartwiłam, że nie będzie już prawe w ogóle Rosie! Bo się wyprowadziła tak nagle, i zostawiła Marię z Jim'em w Ameryce.
Ale oni też się przeprowadzili, ale ja nie wiem czy dobrze, cholera. Odszedł z The Doors, a mi się wcale to nie podoba, ja trzymam stronę Ray'a! Przecież Jim robił to co kochał, a Marie mu to odebrała w pewien sposób i mam ja to najnormalniej w świecie za złe. Tak nie można. Ale na szczęście Morrison wydaje się być szczęśliwy... Cóż, no. Sama nie wiem co mam o tym myśleć, o przeprowadzce do Paryża. Dobrze, że jest chociaż Rose, o tak!
I no... Widać, że Jim do hojnych należy. Takie mieszkanie, TAKI samochód! Zuzka, nie wiem czy wiesz, ale mnie tym kupiłaś, dosłownie. Porsche 911, takie stare, o matko bosko, wiesz, że to jest najpiękniejsze tego typu auto, jakie powstało? Ono ma to do siebie, że nie brzydnie z roku na rok, ten model nie miał OKRESU ŚWIETNOŚCI, jak np. stare Cadillaki, które piękne były do lat 80. 911 to klasyka gatunku, osobiście moje ulubione auto na równi z Dodgem Chargerem i Chevroletem Impalą (starą!).
Ja o autach mogę godzinami, ale to przez Ciebie, przez to Porsche, no!
I co? I ślub? Tego się nie do końca spodziewałam, muszę przyznać, na pewno nie tesj bezpośredniości. Kameralny ślub, to może być ciekawe. Ale... Ale... on ma 27 lat. 1970 rok. Ja... Nie ja nic nie mówię. Nich Jim będzie, będzie, błagam...
Cudownie, Zuza, kocham Cię, no! I czekam na więcej.
Trzymaj się! ♥
Hugs, Rocky.
JAK TO OPUŚCIŁ THE DOORS?
OdpowiedzUsuń...
ZUZA...POWIEDZ MI SZCZERZE, GDYŻ TO ROK 1970, A JIM UMARŁ W 71...ZAMIERZASZ GO ZABIĆ?
Kurwa, już byłam zdolna polubić Marie, ale teraz jej nienawidzę. Przez nią Jim opuścił The Doors. :c Egoistyczna suka.
PORSCHE <33333333333333
Skomentowałbym dłużej...ale właśnie wychodzę z chaty.
/Estranged Isbell
ELO ELO TRZY DWA ZERO.
OdpowiedzUsuńJAK JA DAWNO U CIEBIE NIE KOMENTOWAŁAM, JESTEM ZSZOKOWANA, JAK MOGŁAM SIĘ TAK OPUŚCIĆ, A NIE ZARAZ... TO TY SIĘ OPUŚCIŁAŚ I NICZEGO NIE DODAWAŁAŚ!
SORY. XD
WIESZ, ŻE JAKIŚ CZAS TEMU PISAŁAM CI O TYM, ŻE LUBIĘ MARIĘ? NO TO NADAL JĄ LUBIĘ. XD TAK TYLKO CHCIAŁAM, ŻEBYŚ WIEDZIAŁA, W KOŃCU DUŻO CZASU MINĘŁO I COŚ SIĘ MOGŁO ZMIENIĆ. O, wyłączyłam Kapsa.
Jim mnie rozczula, słodki jest kurwa. Te kiecki jej kupuje, jakieś norki, teraz auto, fajnie ma ta Maria. Szkoda, że Jim niedługo umrze. xD No kurwa, bardzo szkoda, co ona biedna zrobi. ;/
Jakoś mi się już nie chce tego komentarza pisać, wena mi minęła. XD Resztę relacji zdam Ci jutro. XD Lof soł macz.
Jej, dzisiaj uświadomiłam sobie, jak bardzo stęskniłam się za tym opowiadaniem, haha, naprawdę. Najgorsze jest to, że i tak się spóźniłam. ;__; Ale whatever. Cóż, od razu piszę, że to nie będzie zbyt pokaźnej długości komentarz, niestety. Już biorę się za opowiadanie.
OdpowiedzUsuńPrzez tę tęsknotę bardziej polubiłam Marie, to dziwne. Ostatnio ją troszkę polubiłam, ale teraz śmiało mogę powiedzieć, że ją lubię-lubię. Wybaczam jej nawet nakłonienie Jim'a do odejścia z The Doors, a to musi już być coś. Naprawdę miałam ochotę Cię poczytać - takiego białego, czystego, porządnego, takiego idealnego, perfekcyjnego - chodzi o życie Marie.
I uwielbiam związek panny Moretti i Morrisona mnie rozczula. Jest taki niepoprawny rozmantycznie, to jest cudowne. Wszystkie zmienne uczucia, złość, potłuczone talerze, wyrzucanie z domu, burzliwe powroty... To jest naprawdę urocze, chociaż to słowo mi nie pasuje.
W ogóle Marie ma zajebiście - tu sukienka, tu samochód... Francja, Paryż. I Rosalie! No właśnie, bałam się, że nam zniknie, ale gdzieżby... Jadder totalnie mnie rozbawił, tak po prostu.
Ach, no i te spontaniczne oświadczyny, coś w tym rodzaju, świetne! Zakochałam się w tym fragmencie. Kameralny ślub, owszem, pasuje mi do Jim'a, tylko nie do Marie, ale co ja tam wiem... Jezu, kocham ich! Tylko to już niedługo śmierć Morrisona, ale oni są tak ciepli! Błagam, daruj mu życia. ;__;
No, widzisz? Przepraszam za tę żenująco długość, ale weekend u babci do czegoś zobowiązuje, haha.
Shaylo, jesteś cudowna! Czekam na następny!
Wiedziałam, że moje wchodzenie na Twojego bloga średnio raz na dwa dni w końcu się odpłaci i znajdę tutaj coś więcej, jak tylko kolejną notkę autorską. To było jasne, że do nas w końcu wrócisz, odnoszę wrażenie, że dziewięćdziesiąt procent z tych, co odeszli z tego czarownego świata, tak naprawdę nigdy do niego należało. Za dobrze piszesz, by zostawić to od tak, haha.
OdpowiedzUsuńCzytałam to wszystko o siódmej rano, ale mam nadzieję, że skleroza mnie rozrosła się na tyle, bym zapomniała o czymkolwiek. Zacznę od tego, że lata lecą jak dzikie, a Morrisonowi został jeszcze rok. Zdałam sobie z tego sprawę jeszcze przed faktem, że dziś jest ósmy grudnia, czyli jego siedemdziesiąte pierwsze urodziny. Ech, Twój Jim jest człowiekiem takim specyficznym, cynicznym romantykiem...przedstawiasz go takim, jakim był, nieszczególnie go zmieniasz, czego Ci gratuluję. Niełatwo jest tak o nim opowiadać, mhm. Miłość, on...
On i Marie, przeraził mnie trochę fakt, że Ty prawdopodobnie go zabijesz i osierocisz tę biedną dziewczynę. Nie wiem, jak ona to odbierze, znam co prawda jej charakter i styl bycia, aczkolwiek tutaj mam wiele widzeń. A może ona się z nim rozejdzie jeszcze przed faktem. Nie wiem, ten związek się przemienia jak w kalejdoskopie. Ona go nienawidzi, ale jednak potem kocha, komisariat, alkohol, Ray, Los Angeles, nienawiść, znów miłość, on przeprosi i tak w kółko, w kółko i znowu.
I nagle ten Paryż. Cieszę się, że tu wróciła, a on z nią. Marie nigdy nie pasowała mi do Stanów, Susnet i całej reszty tego dziwnego świata, tamtejszego. Ona idealnie się wkomponowała we Francuskie standardy. Ma swoją Rosie, wszystko już jest na miejscu, życie ma idealne. Ładnie zostało powiedziane i sprostowane to, co się tyczy związku jej i Jamesa. Że kocha go ponad wszystko, ponad życie, a pieniądze są tylko ładnym dodatkiem, które im to życie ułatwia. Cudownie! Oczywiście, że tak jest, nie ma podstaw, by Marię o cokolwiek oskarżać. Zresztą, nie sądzę, by była z tych, które na kasę by poleciały, ale to już swoją drogą.
Spytałabym jeszcze, czy będzie ślub. Ale tego nie zrobię, ponieważ poczekam i dowiem się bezpośrednio z tekstu, haha. Powiem tyle, że chcę Jaggera. Błagam, daj mi to Kochanie. Królową. Wpleć to jeszcze Micka, mwah...
Czekam na niespodziankę, haha ♥