27 marca 2015

29. Outfit for the old lady.

       Rozmowa z mamą skłoniła mnie do wielu przemyśleń. Wszystko to, co mi powiedziała było czystą prawdą. Musiałam walczyć, chciałam, aby Jim uśmiechał się spoglądając na mnie z góry, musiałam być silna.
        Pod koniec czerwca, zgodnie z obietnicą odwiedziła mnie Rosalie. Płakałyśmy jak głupie, gdy tylko ujrzałyśmy się na lotnisku. Dopiero, gdy ją zobaczyłam uświadomiłam sobie to, jak bardzo brakowało mi jej obecności przez ten czas. Była taka pozytywna, ciągle się śmiała, opowiadała mi szczegóły swojego rodzinnego, paryskiego życia; urocze dziecko, przyzwoicie zamożny, kochający mąż i niezobowiązująca praca. Zapewne marzyła o tym niejedna kobieta.
         - Nie uwierzysz co się stało niecałe dwa tygodnie temu! Steven był w pracy, a ja siedziałam z Arianą w ogródku. Nagle coś upadło na ziemię, jakiś garnek czy coś, myślę sobie, że to jakiś złodziej, już się zaczęłam z życiem żegnać. No ale musiałam zobaczyć czy to czasami nie jest fałszywy alarm. No to daje Ari do fotelika, idę do kuchni, a tam co? Mysz. Szperała w obiedzie. Myślałam, że zejdę na zawał. Przez całe popołudnie siedziałam z Arianą w sypialni i bałam się wyjść. Później wrócił Steven to mówię mu: idź i zabij, a nie się będziemy z gryzoniem męczyć, to on, że nie ma mowy, bo go będzie w nocy nawiedzała. Myślałam, że dostanę kurwicy z tym facetem. Musieliśmy dzwonić do gościa od tych wszystkich robali i nam wypędził pospólstwo... ale ile ja przez to nerwów straciłam! - tak, tych słownych tsunami też mi brakowało.
    - A wiesz, że u nas też ostatnio były jakieś mrówki? Na szczęście Jerry się tym zajęła, ona naprawdę jest wielofunkcyjna.
    - No widzisz, to podejrzane, co najmniej jakbyśmy mieszkały w jakiejś melinie. - Rose była wyraźnie oburzona nagłym atakiem gryzoni i innych robaków. - A właśnie, miałam zapytać... po co Ci takie wielkie mieszkanie? Tyle pomieszczeń, Matko Boska, ja to bym się bała tutaj spać. Takie rezydencje to przynęta na złodziei.
    - W Nowym Jorku kupię coś mniejszego, jakiś apartament, albo kamienicę. Tutaj faktycznie jest zbyt dużo przestrzeni. - powiedziałam, przy okazji przypominając sobie o tym, że był ostatni dzień czerwca, czyli niebawem miałam otrzymać telefon od Larry'ego. Właściwie to miał on być tylko potwierdzeniem, przecież i tak wiedziałam o tym, że właśnie mi przypadnie posada redaktor naczelnej.
    - Weź mi nawet o tych Stanach nie przypominaj, to będzie coś strasznego, po co Ci ta praca, kobieto? Gianna będzie musiała siedzieć z niańkami, a Ty zaharujesz się na śmierć. W dodatku będziemy kawał drogi od siebie, a wiesz co to oznacza? Dłuższe podróże samolotem! Czekaj, ile to będzie... Paryż, a Nowy Jork... no dobra, nie wiem, ale więcej niż z Londynu, to pewne.
    - Tak, tak, wiem, jakoś dam radę.
    - Maria. Momencik. Przecież ja nie zapytałam o najważniejsze! Co z Thomasem?! To jest po prostu dziwne. Zawsze byliście takimi najlepszymi przyjaciółmi, a nagle jeb i dupa blada. Mówię Ci, zrób coś z tym, bo on się wykończy. Wiesz, że on do mnie dzwonił i powiedział, że sprzedaje galerie? - spytała Rosie. Jeszcze jakiś czas temu byłabym tym co najmniej zszokowana, ale w obecnej sytuacji tylko wzruszyłam ramionami.
    - To już nie jest moja sprawa, zrzekłam się wszystkich udziałów.
    - Dobra tam, kit z galerią, ale ja nie rozumiem tego, dlaczego Wy się do siebie nie odzywacie? Wiesz jaką byście byli genialną parą?
    - Wiem, Rose. Rozmawiałam o tym z mamą, muszę w końcu pogodzić się ze śmiercią Jim'a i ułożyć sobie życie z innym mężczyzną. - powiedziałam całkiem szczerze, a Rosalie aż zakryła usta dłonią ze zdumienia, jak mniemam.
    - TAK! To teraz trzeba tylko do niego zadzwonić i będzie idealnie. Maria Collinsworth, jak to pięknie brzmi! - bez komentarza...

* * *

        Dwa dni później wybrałyśmy się do pracowni Richarda Blackwell'a. Nie mogłam pozwolić na to, aby moja najlepsza przyjaciółka stanęła na ślubnym kobiercu w pierwszej lepszej sukni. Kreacja od kogoś takiego jak Richard nie należała do tanich, ale postanowiłam, że podaruję ją Rose w formie prezentu ślubnego.
Odwiedziłam projektanta w jasnoróżowej garsonce od Chanel, którą Rose skomentowała jako "wdzianko dla starej baby". Blondynka postawiła na wygodę i włożyła trampki, bluzkę w paski i - o zgrozo - spodnie jeansowe. Możecie sobie wyobrazić minę kreatora mody po ujrzeniu czegoś takiego. Kobieta nie powinna nosić spodni, to ujmuje jej kobiecości.
    - Chciałabym, aby była prosta i mało odsłaniała, rodzice Stevena zeszliby na zawał, gdyby zobaczyli mnie roznegliżowaną. - zastrzegła Rose, a Richie przyjrzał się jej sylwetce.
    - Chce pani zakrywać takie nogi. To jest grzech ciężki. Proponowałbym krótki przód i długi tył, około trzymetrowy tren. Rękaw będzie długi, a na plecy dam koronkę.
    - Tak, wyśmienicie! - powiedziałam i zerknęłam na przerażoną Rosalie.
    - Jedwab sprowadzę z Włoch, a koronkę z Francji. Koszt wynosiłby około 90 tysięcy, ale jako, że znam i szanuję Marię będzie to tylko 50 tysięcy dolarów. Wyślę suknię do Paryża, tylko proszę mi tutaj napisać adres i zaraz pójdziemy sprawdzić pani wymiary. - mężczyzna podsunął Rosie kartkę, a ona szybko napisała na niej swój adres.

* * *

       - Marie, czy on powiedział 50 tysięcy? Odwołajmy to, proszę. Ja nie mogę przyjąć tak drogiego prezentu. - Rose stanęła na środku chodnika robiąc zmartwioną minę.
    - Oczywiście, że możesz. Ślub ma się tylko raz w życiu, a przynajmniej w Twoim przypadku tak będzie. Wątpię, abyście kiedykolwiek się rozstali, jesteście dla siebie stworzeni... a z resztą, mniejsza z tym. Chodźmy na kawę.
    - Ale ja stawiam. - zastrzegła Rosalie, a ja tylko się uśmiechnęłam, po czym ruszyłyśmy w kierunku pobliskiej kawiarenki.
       Po dwóch godzinach plotkowania i wspominania w bardzo przytulnym miejscu wróciłyśmy do domu. Jerry mogła udać się do swojego skromnego mieszkanka w zachodniej części Londynu. Swoją drogą to było mi jej strasznie szkoda. Prawie nikogo nie miała, żyła samotnie od czasu śmierci męża, a jedynymi osobnikami, do których mogła się odezwać byłam ja i jej sąsiedzi.
Poczułam więc niewyobrażalną ulgę, gdy kilka dni wcześniej Jerry zapewniła mnie, że gdyby zaszła taka konieczność to wyjedzie ze mną do Nowego Jorku, a nawet zamieszka w moim mieszkaniu, aby zawsze mogła być pod ręką.

* * *

03.07.1974. 

          Jeżeli dzień może być zarazem najlepszy i najgorszy to ten właśnie taki był. Od samego rana czułam się przytłoczona i smutna, bo ciągle nawiedzały mnie obrazy tego, co działo się trzy lata temu dokładnie o tej samej porze. Non stop przelatywał mi przed oczami obraz martwego, zakrwawionego Jim'a w śnieżnobiałej wannie. Miałam szczęście, że Rosalie była tego dnia przy mnie. Sama jej obecność dobrze na mnie wpływała.
           Rano wspólnie zjadłyśmy śniadanie i napiłyśmy się kawy, przy ciągłych opowieściach o tym jakie niecodziennie przygody przytrafiają się rodzince Rose we Francji. Momentami zazdrościłam jej tego zarazem zwariowanego, ale też poukładanego życia, ale ostatecznie i tak dochodziłam do wniosku, że nie mam na co narzekać i że zazdrość jest zła.
          Przed dwunastą Rose wybrała się na spacer razem z Gianną, ja jak wiadomo musiałam zostać w domu. Siedziałam przy telefonie pijąc kawę i niecierpliwie czekałam na telefon od Larry'ego. Chciałam już wiedzieć, kiedy mogę zacząć pracę.
        Nagle usłyszałam zbawienny dźwięk tuż nad moich uchem. Natychmiast się podniosłam, wzięłam słuchawkę i usłyszałam w niej roześmianego Hoffmanna.
    - No witam, Mario. Co tak szybko odebrałaś?
    - Akurat przechodziłam koło telefonu. - skłamałam i zaśmiałam się pod nosem.
    - Mam dla Ciebie pewne informacje. Uwierzysz w to, że oprócz Ciebie zgłosiło się do mnie pięć innych kobiet chcących dostać tę pracę? Każda z nich miała duże doświadczenie, pracowały wcześniej w przeróżnych pismach, pisały felietony, artykuły... no cóż, twoje doświadczenie się przy nich chowa.
    - Na Twoim miejscu też miałabym w dupie moje doświadczenie. Kiedy mogę zacząć? - zapytałam, sama nie wiem czemu, ale nie mogłam opanować śmiechu.
    - Haha, twoja pewność siebie mnie rozbraja. A co jeśli dzwonię po to, aby Ci odmówić?
    - Oj Larry, nie drocz się ze mną. Oboje wiemy, że tak nie jest.
    - A jeśli tak właśnie jest?
    - To jesteś skończonym idiotą.
    - No dobrze, oczekuję Cię na przyjęciu powitalnym w sierpniu. Mój asystent powiadomi Cię kiedy dokładnie. Miłego dnia, pani redaktor. - powiedział i się rozłączył.
HA, WIEDZIAŁAM.
Czas na zmiany.

1 komentarz:

  1. Kupiłam sobie soczek.
    Dobra, ale w końcu jestem. Naprawdę dawno mnie tu nie było, bo ostatnio w... lutym? Na początku lutego, chyba. W każdym razie Cię przepraszam, bo to niedopuszczalne zachowanie. Powinnam zostać ukarana. Ryszard powinien mnie pogryźć i więcej tu nie wpuszczać. XD
    Ale przejdę lepiej do rozdziału, bo, o dziwo, nie powiem już nic nie na temat. Chyba.
    Także, mamy Rosalie, która w końcu przyjechała do naszej Marie. Kiedyś tam pytałaś dlaczego nie lubimy Marii i ja teraz postaram się na to odpowiedzieć. Między innymi, dlatego że nie jest taka jak Rosalie. Nie chodzi mi oto, że... Po prostu, więcej tolerancji, humoru, tu potrzeba. A Maria co? Ludzi, którzy są biedniejsi nienawidzi, żeby powiedzieć tak milej. Uważa, ze są leniami, którym nie chciało się uczyć. Ale do tego nie starcza sama chęć. Ona może sobie tak mówić, bo ma pieniądze. Nie dosyć, ze rodzice byli bogaci to jeszcze była żoną Morrisona. No cóż, ale to nie jest głównym tematem naszej rozmowy. Sama nie wiem czy czasem już tego nie pisałam...
    Przypomniało mi się jak jeszcze całkiem niedawno, Maria nie wyobrażała sobie związku z mężczyzną takim jak Mick czy Jim. A teraz co? Kręci się w takim towarzystwie, bo okazało się, że to ją ,,kręci". Zresztą, nieważne, przejdźmy do innego tematu - Boże, Richard Gere. *.* Wychodzę, przepraszam...
    Dlaczego on jest w tym teledysku? Nie mogę włączać na tą stronę, a najlepiej wyłączę to Roxette. XD
    Maria kupiła naszej kochanej Rosalie suknie ślubną i to nietanią. Również nie zgodziłabym się na takie coś... O kurwa, włączyłam... No ale Marycha ma kasę, więc Rosie musi korzystać. XD Ktoś musi ją naciągać, bo chyba nie ma co z nią zrobić. A teraz jeszcze dostała tą pracę w Nowym Jorku. No dobra, może coś z tego wyjdzie. Może nie będzie źle. Tylko Gianna, ona będzie najbardziej poszkodowana, zresztą, już jest. W końcu jej matką jest Maria. XD Ale nie żartujmy sobie, naprawdę dziecko jest tu poszkodowane.
    Teraz, droga Zuzanno, pożegnam się z Tobą i postaram się pojawić przy następnym rozdziale. Zobaczymy czy się uda.
    Także, papa, Zuziu!; papa, Rysiek!

    OdpowiedzUsuń